.
Będąc zakonnikiem w klasztorze i oddając się Bogu, mawiał Pan Wołodyjowski – „memento mori” – był wtedy człowiekiem wysoce nieszczęśliwym z powodu nieudanych miłości i braku perspektyw na „żeniaczkę”. Dopiero nadchodząca wojna i namowy Zagłoby, wyrwały go z ubioru mniszego i spowodowały zmianę sposobu życia. Jednakże, nawet będąc już komputowym wojskowym, także często powtarzał te słowa…
Wołodyjowskiemu było „łatwo” przyjmować te słowa, ponieważ codziennie musiał stanąć naprzeciwko możliwości odejścia z tego świata. Wojna zawsze niosła ze sobą „kosę” i była okresem „żniw” dla kostuchy. Pocieszeniem i jednocześnie zaszczytem dla ówczesnego żołnierza była chwalebna śmierć na polu chwały, a świadkowie tejże nie raz wspominali męstwo, oddanie i dawali świadectwo zacności życia poległego w boju. Te bohaterskie „zejście w chwale” stawało się pierwszoplanowym zadaniem wielu ludzi, Polaków, których losy powiązane były z wojennymi wydarzeniami w dziejach kraju. Stawiani byli za wzór patriotyzmu i walki o słuszną sprawę.
Dzisiaj nie trzeba i raczej nie ma możliwości, toczyć walk, z rozlicznymi nieprzyjaciółmi, na polach bitew i jakby sens wymowy słowa „patriotyzm” został troszeczkę zakurzony przez dzisiejszą technicyzację społeczeństwa i konsumpcyjne „ustawienie” do życia (zresztą jak to mówią – „ryba psuje się od głowy” …), a i nie ma już potrzeby (?) dokonywania chwalebnych czynów, które niosłyby znamiona poświęcenia dla „idei”.
Pozostawiając, do osobnego wywodu, dzisiejsze pojmowanie patriotycznego bohaterstwa i jego wczorajszego i dzisiejszego postrzegania, chciałbym zaprezentować badania przeprowadzone przez CBOS, których rezultaty i opis mogą Państwo przeczytać w linku: http://www.stankiewicz.e.pl/rozne/pos.htm
......
Śmierć sama w sobie jest zdarzeniem, które nie ominie nikogo z nas, przychodzi czasem niepostrzeżenie, a czasem długo musimy na nią „zapracować”.
Te traumatyczne doznania przeszedłem i ja w całej swej duchowej wymowie, kiedy dotknąłem zimnego już ciała własnego ojca i zrozumiałem, że On dalej jest ze mną i dalej będzie do mnie mówił, może już nie słowami, ale wspomnieniem i pamięcią o Nim.
Historia dawała nam przykłady godnego zejścia władców, ale też wiele obrazów zwłok rozszarpywanych przez padlinożerców. Zawsze śmierć była z nami i za sprawą własnego charakteru, odbieramy ją w nam tylko znany sposób. Nie jestem piewcą, ani tym bardziej satanistą, abym dostrzegał w tym zdarzeniu, jakiś szczególny charakter wymagający „czczenia”, nie mniej, tak jak urodziny i wiele innych wydarzeń rodzinnych, które dzieją się na oczach ogółu rodziny, tak samo i odejście z tego świata nie powinno być pozbawione otoczki „rodzinności”. Z przerażeniem bowiem czytam, że:
"Miejscem umierania staje się szpital, a szeroka gama usług związanych z pochówkiem pozwala w miarę szybko i dość bezrefleksyjnie, bo bez osobistego zaangażowania się w sprawy związane z pogrzebem, przejść nad żałobą do porządku dziennego"
Wierze w te słowa, które opracowano na podstawie sondy, ponieważ kilka razy miałem okazję w swoim życiu dostrzec tego typu reakcje. Oczywiście jestem głęboko negatywnie poruszony takim pojmowaniem pogrzebu i daleko mi do tego typu reakcji, a mam w tym wymiarze pewne osobiste doświadczenia, nie mniej zastanawiają mnie nie same skutki, o których czytamy, ale przyczyny takiego sposobu podejścia do ostatniej drogi.
Czy to jest zły sposób wychowania, brak szacunku, ucieczka przed myślami, że i nas to spotka, czy tylko zwykły brak „mody” w dzisiejszym szaleńczo zaganianym społeczeństwie?
Globalnie odbierany i „uświęcony” pogrzeb naszego Papieża, nie może być tutaj uznany jako powszechnie przyjmowana celebracja, ponieważ w większości innych przypadków taki rytuał ma raczej charakter czysto techniczny niż duchowy. Zatem co sprawia, że nie potrafimy z odpowiednią charyzmą przyjąć odejścia bliskiego nam człowieka?
Istnieje przynajmniej jeszcze jeden wymiar – własne życie - w rozumieniu i przyjmowaniu tego co nieuchronne...
Jakże inaczej wygląda świat, kiedy zdajemy sobie sprawę, że z chwilą naszego, własnego odejścia inni dalej jadą samochodem, załatwiają sprawy bieżące, wypoczywają na plaży, a to co my po sobie zostawiamy, zarówno w wymiarze duchowym jak i materialnym – nam jest już zupełnie nieprzydatne…
Nie namawiam do zaniechania dbałości o potomnych (czytaj - dorobienia się majątku dla zstępnych…) ale tylko zwracam uwagę na to jaki ja i Ty, czytelniku, pozostaniesz we wspomnieniach ludzi, którzy dalej będą chodzić po materialnym świecie. Czy przypadkiem nie powinniśmy na tyle dużo zrobić dla nich ( a przynajmniej nie zaszkodzić), aby choć pamięć o nas została na troszkę dłużej niż tych kilka chwil spędzonych nad naszą trumną?, bo co tak naprawdę po nas pozostaje – miliony na koncie, czy raczej wartości duchowe?
Jedni krzykną - „miliony”, drudzy – nieliczni –„duch”; którzy z nich są bliżsi obiektywnej prawdy ?, a ta najprawdziwsza z prawd brzmi: - że co i kto by nie krzyknął, to i tak - za trzy pokolenia nikt już o Tobie nie będzie pamiętał?
Czy Jan Paweł II nie apelował, aby w każdej chwili własnego życia pamiętać o tym, że jesteśmy śmiertelni?, aby także pamiętać o tym, że to my własnym życiem dajemy świadectwo i pozostawiamy spuściznę po sobie ?, że kiedyś może ktoś o nas szybko zapomni, lub będzie mówił jak to wiele zła czyniliśmy w swoim życiu ?
Któryś raz z rzędu stwierdzam, że te wszystkie nauki Papieża idą „w las” – płacząc nad jego ciałem, za chwilę ocieramy łzy i robimy dokładnie tak samo jak wcześniej, a czasem spotykamy się z już chyba kardynalnie wielkim, patologicznym zjawiskiem, jakim jest nawet prokurowane przez ludzi teoretycznie niosących pomoc, zadawanie śmierci bezbronnym chorym…
Nie jestem „papistą” w sensie imperatywnym, nie przyjmuję nauk wiary zupełnie bezkrytycznie, ale właśnie Ona wytycza sens działania i podaje kierunek „jak powinno być”. I nie ma tu znaczenia, czy chodzisz do kościoła, czy nie – Ty sam stanowisz przykład bycia człowiekiem, lub rozszarpującym padły organizm – sępem.
………….
Cieszę się „życiem”, jestem człowiek w miarę szczęśliwym, jeszcze zdrowym, a do pełni wszechogarniającej mnie radości brakuje mi tylko przeszłej młodości, nie mniej zawsze przypomina mi się pewna sztuka teatralna, tytułu nie wspomnę, w której Janusz Gajos, grający postać głównego bohatera – Rosjanina, z czasów niedaleko odległych od naszych, prosty człowiek, podejmuje decyzję o zakończeniu swojego życia w gronie świadków; a kiedy siedzi samotnie w przeddzień wydarzenia, po raz pierwszy w życiu rozmyśla nad istotą życia i śmierci; zastanawia się i głęboko rozważa chwilę tuż przed i tuż po śmierci – wypowiada słowa: „tik – tak”.
W krótkiej chwili „tik” – jeszcze jesteś;
W następnej chwili „tak” – już cię nie ma …
……..
Maleńki, króciutki moment pomiędzy „tik” i „tak” …
……..
„tik” … „tak” …..
……..
Janusz Stankiewicz